Mit studenckiego portfela
2015-10-16 10:38:35Wizja studenta-„słoika”, wychudzonego, zabiedzonego i jedzącego chleb z bułką tartą powoli odchodzi do lamusa. Co raz częściej widać na ulicy studentów w markowych ubraniach i imprezujących w drogich klubach, ba! wystarczy spojrzeć na parking pod kampusem. Skąd takie zjawisko?
Przyczyn jest wiele, jednak najważniejszą – niesłychanie szeroka gama uczelni, w tym prywatnych, więc zazwyczaj płatnych. Studia przestały być dobrem dla nielicznych, wyjątkowo pracowitych i inteligentnych młodych ludzi, a stały się produktem, który można kupić przy odpowiednich zasobach finansowych. Właśnie przez fakt, że dawniej w Polsce niełatwo było dostać się i utrzymać na studiach - lub nawet częściej: przeciętnego PRLowskiego rodzica nie było stać na utrzymanie dziecka studiującego w innym mieście – utarło się przekonanie, że studia wyższe to absolutny obowiązek każdego młodego człowieka i „bez magistra roboty nie dostaniesz i zapomnij o awansach”.
Dziś obserwujemy powolne odwracanie się tej tendencji – liczy się konkretna umiejętność, kompetencja, „fach w ręku” i szkoły zawodowe przeżywają prawdziwy renesans. To nic dziwnego, jeśli zdolny spawacz przed 20 rokiem życia może zarabiać nawet do 3 000 netto, a jego starszy kolega po studiach – ledwo najniższą krajową, o ile dostanie uczciwą umowę. Jednakże popularność studiów nie maleje, a wiekowe uniwersytety zmuszone są konkurować z niejednokrotnie lepszą pod względem programowym ofertą uczelni prywatnych.
„Za hajs matki baluj” vs pasztet z dyskontu
Zazwyczaj stan studenckiego portfela równa się pewnemu procentowi zasobności portfela rodziców. To oczywiście nie oznacza, że każda studentka płatnej, prywatnej uczelni będzie obnosiła się z torebką i butami od projektantów, a student woził mercedesem taty. Zazwyczaj młody człowiek jest na tyle zdeterminowany podjęciem perspektywicznego, atrakcyjnego kierunku, że jego rodzice „zaciskają pasa”, niekiedy nawet biorą kredyty, a on sam pracuje na pół etatu, weekendowo lub w trakcie wakacji wyjeżdża do pracy za granicę, byleby tylko móc utrzymać się na studiach.
Zdarzają się oczywiście sytuacje, w których czuć różnicę pomiędzy zasobnością portfeli rodziców. Nie należą do najprzyjemniejszych.
- U nas jest podział. Ci bogatsi, ci „za hajs matki baluj” trzymają się w kupie i rzadko z nami gadają. Wszystkie imprezy mamy osobno, ciężko też podjąć jakąkolwiek wspólną inicjatywę, typu otrzęsiny czy cokolwiek. Na początku mi to przeszkadzało, bo miałam wrażenie, że mają się za lepszych, ale teraz jest luz – zapewnia Ania, studentka jednej z prywatnych, wrocławskich uczelni. – Po prostu każdy robi swoje i tyle.
Dziewczyna przyznaje, że miewa problemy finansowe. – Po opłaceniu czesnego na studiach i czynszu na mieszkanie zostaje mi niewiele, może dwieście złotych? A przecież trzeba przeżyć cały miesiąc, wypadałoby bilet na autobus kupić… Tylko nie zawsze się da. Najtańsze pasztety z „Biedry” to standard (śmiech). Czasem łapię się prostych fuch, daję korki z polskiego i angielskiego, przygotowuję do matury. Na wakacje szukam pracy za granicą, jak się nie da, to wracam do rodziców i jest trochę lżej.
….a w kieszeni wieje wiatr
Podliczając miesięczny koszt utrzymania studenta w dużym mieście ciężko się dziwić, że mit wychudzonego młodzieńca podtrzymywanego przy życiu za pomocą sycących, aczkolwiek najtańszych napojów chmielowych jest wiecznie żywy. Zwłaszcza pierwszy miesiąc bywa trudny – kaucja za mieszkanie, pierwszy czynsz, czesne w przypadku studiów płatnych, bilet miesięczny, utrzymanie siebie i mieszkania… Takie koszty bywają ciężkie nawet dla rodziców jedynaka zarabiających średnią krajową, a ile musi kosztować utrzymanie większej ilości dzieci? Całe szczęście młodzi, empatyczni ludzie widzą, ile trzeba poświęcić, by studiować spokojnie i nie przejmować się kwestią czystego przeżycia, dlatego co raz chętniej podejmują się dorywczych prac i budują sieć kontaktów zawodowych w miastach, w których studiują.
Tak trzymać!
JM