Studia zaoczne - imitacja nauki za duże pieniądze?
2009-02-12 15:15:36Prestiżowe państwowe uczelnie zwlekały z uruchamianiem studiów zaocznych. Studia weekendowe przez długi czas kojarzyły się z gorszą formą kształcenia, ale postępujący rozwój prywatnych placówek ostatecznie doprowadził do cichej zmiany tego poglądu. Okazało się, że nauka za pieniądze własne i nauka za pieniądze budżetowe wcale nie muszą się od siebie różnić.
Na części wydziałów uniwersyteckich dość długo uważano, że nie sposób przekazać takiej samej wiedzy studentowi przychodzącemu na zajęcia cztery dni w miesiącu, w co drugi weekend, co studentowi, który spędza na uczelni dwadzieścia dni w miesiącu. Studia zaoczne dawałyby absolwentom o niższym poziomie wykształcenia taki sam dyplom jak dzienne, a to pachniało już oszustwem. Prosta argumentacja przegrała jednak z realiami rynku. Bo może i studenci zaoczni zjawiają się na uczelni rzadko, ale za to płacą słono.
Kolejne wydziały zaczęły więc otwierać swe podwoje w soboty i niedziele, liczba studentów na uczelni wzrosła, wykładowcy mieli więcej pracy, ale na szczęście obyło się bez potrzeby drastycznych zmian - kasy i sekretariaty nadal przyjmują interesantów do 15, biblioteki nie zmieniły godzin otwarcia, profesorowie nie przenieśli terminów dyżurów na weekendy czy wieczory. Studenci zaoczni, którzy w weekend są na zajęciach, mogą bez problemu załatwić wszystko w tygodniu, w godzinach popołudniowych.
Dialog telefoniczny z panią z kasy:
- Dostałam stypendium naukowe i chce, by przelewano mi je na konto, bo pracuję i nie dam rady przychodzić do kasy co miesiąc.
- Nie ma problemu. Proszę napisać podanie.
- Gdzie mam je dostarczyć?
- Do kasy. Codziennie między 11 a 15.
- To ja będę w sobotę.
- Codziennie, czyli od poniedziałku do piątku.
Nieprzystosowanie uczelni do potrzeb nowych studentów zamknęło przed nimi drogę do uczestniczenia w życiu akademickim. „Zaocznych" potraktowano jak sponsora. Uczelnia dała im szansę nauki, ale studia na prestiżowej państwowej uczelni to coś jeszcze - klimat, atmosfera, życie studenckie, coś, do czego zaoczni dostępu nie mają. Kiedy jednym dźwięczą w uszach słowa Danuty Kuroń mówiącej, że nadrzędną funkcją uczelni powinno być nie zarabianie, a kształcenie intelektualnych elit, innym w uszach brzęczy garść pieniędzy.
Uczelnia interesuje się tylko tym, czy student zaoczny zapłacił na czas czesne i, czy zdał egzaminy w sesji. A skoro student jest tu traktowany jak petent w urzędzie - donosi kwitki i składa podpisy - sam zaczyna traktować uczelnię jak urząd. Nie interesuje go życie szkoły, która się nim nie interesuje. Nie traktuje uczelni jak „swojej". Nie wie zazwyczaj, kto jest dziekanem, i pojęcia nie ma, że istnieje samorząd studencki. To nie jest miejsce, w którym zna każdy kąt i każdą miłą szatniarkę - to miejsce, gdzie musi się nagimnastykować, żeby zdobyć kawę, bo kawiarnia studencka w niedziele znowu jest zamknięta.
Pozostaje nauka. Jak wygląda zdobywanie wiedzy i poszerzanie horyzontów myślowych na studiach zaocznych? Studenci zaoczni pracują. Przez pięć dni w tygodniu zarabiają na życie, zdobywają doświadczenie zawodowe, wypełniają CV, a w sobotę rano zjawiają się na uczelni, co by się wiedzą nasycić. Niektórzy tylko zjawiają się i niczym zjawy przemykają pomiędzy pierwszą częścią pierwszego wykładu, punktem ksero, kawą, piwem, trzecią częścią drugiego wykładu. W weekend trzeba załatwić też kilka spraw niezwiązanych z uczelnią. Student zaoczny pracujący jest zajęty. Student niepracujący i sponsorowany przez rodziców szybko zaczyna pracować, bo co ma niby robić od poniedziałku do piątku. Nie można więc studentowi zaocznemu nakazać lektury tekstu, bo kiedy ma to zrobić, skoro cały tydzień jest w pracy. W ogóle wymaganie od studentów zaocznych, żeby czytali tyle, co dzienni, to skandal.
Paradoksalnie częściej bywają na wykładach i bardziej angażują się w naukę studenci starsi, tacy, którzy na uczelnię wrócili po latach. Pracują i mają rodzinę, więc to właśnie im powinno najbardziej brakować czasu. A jednak, godząc naukę z pracą i domem, to oni najwięcej inwestują w kształcenie się. Nie są na zajęciach dla „mgr" przed nazwiskiem, a dla własnej satysfakcji. Ta grupa to jednak mniejszość. Studenci zaoczni nie dzielą się bowiem na tych, co pracują i co nie pracują - z czasem zaczynają pracować niemal wszyscy - ale na tych, którzy przyszli na uczelnie po dyplom i na tych, którzy przyszli po wiedzę. Pierwsza grupa jest liczniejsza.
Od studenta zaocznego nie tylko nie można wymagać, by czytał lektury, znał nazwisko prowadzącego wykład, ale nawet tego, by przychodził na zajęcia. Niekiedy taki student przyjeżdża z daleka, więc to oczywiste, że czasem nie zdoła dotrzeć nawet pięć razy w ciągu semestru. Dopóki jednak płaci na czas, nic mu nie grozi.
Dialog studenta z wykładowcą:
- Ja nie dam rady przyjeżdżać na zajęcia, ale na egzaminie będę.
- Nie może pan zaliczyć zajęć, jeśli będzie pan miał więcej niż trzy nieobecności.
- Dlaczego?
Wykładowca, stając przed taką grupą, może tylko zapytać: „Co ja tutaj robię?". Może czasem zastanawia się też: „Dlaczego przyjęliśmy ich wszystkich?" albo: „Dlaczego nie pogonimy nierobów?". Jednak w weekendy lepiej płacą, więc wykładowca zapomina o dylematach i bierze się w garść, realizując jakiś przyzwoity program minimum. Często gros zajęć na studiach zaocznych stanowią wykłady. Niekiedy całość programu to wykłady. A to już raj dla wykładowcy, bo przynajmniej nie użera się z nieczytającymi lektur, niemogącymi dojechać, nieznajdującymi książek w bibliotece i zajętymi w pracy. Na studiach zaocznych wiedzę przekazuje się trudniej - na kształcenie elit brakuje tu czasu i narzędzi.
Klasyczny argument studenta studiów zaocznych - cały tydzień pracowałem i nie dałem rady - tylko niewielu wykładowców oddala, tłumacząc, że jeśli ktoś nie ma czasu na studia, nie musi ich w ogóle rozpoczynać. Większość wykładowców nie jest przygotowana na dyskusję z takim studentem, bo jednak szanuje to, że ktoś pracuje, a może jest nawet wdzięczna. Skoro już ma pracę, nie będzie chciał po studiach szukać czegoś w nowo wyuczonej branży, o której przecież taką drogą niewiele się dowie. Wykładowca więc odpuszcza. Opowiada coś o przedmiocie i na egzaminie sprawdza, czy studenci się tego nauczyli. Otwiera podręcznik i dawaj, streszcza rozdział za rozdziałem.
Dialog z wykładu:
- Przejdźmy więc teraz do omówienia kolejnego nurtu w historii filozofii. Czy są jakieś pytania? O, widzę las rąk. Słucham.
- Na której to jest stronie?
- Mnie nie było na pierwszym wykładzie i chciałam zapytać, z czego będzie egzamin?
- A jakieś inne pytania są...?
Miałam sen: są zajęcia, jest „chemia" między wykładowcą i studentami - pani mówi, student pyta, pani wyjaśnia, student coś zrozumiał, pani opowiada dalej, sala z wypiekami na twarzy słucha. Miałam potem zajęcia w niedzielę: było 20 osób z 60, Kasię znowu rzucił chłopak i pisała przez trzy godziny tajne liściki do Marty, Adam spał, muszkieterowie znowu na kacu, profesor czytał na głos konstytucję...
W innym śnie trafiłam chyba na „uniwersytet zaangażowany" albo jakąś jego mutację. Zamiast przekonywania mnie, że muszę zaliczyć praktyki w dobrej firmie, żeby łatwiej dorwać się później do cyca dobrze płacącej korporacji, pani profesor zachęcała do wzięcia udziału w swoich badaniach. I nie były to kolejne ankiety w liceach sprawdzające, czy narkotyki to problem. Na szczęście to nie jeden z tych uniwersytetów, które „zaliczają" finansowane z grantów badania dotyczące spraw - zdaniem przyznających pieniądze - społecznie ważkich. Tylko gdzie są takie uczelnie? Nawet na studiach dziennych ciężko trafić do środowisk zaangażowanych, a nie do fabryki magistrów. Zaoczni mają na to jeszcze mniejsze szanse. Mogą sobie śnić o zajęciach inspirujących do samodzielnego myślenia i krytycznego patrzenia na rzeczywistość, a potem biegną na wykład, na którym profesor streszcza teorię, która zestarzała się już w czasach, kiedy ich jeszcze nie było na świecie. Z takich teorii najłatwiej układa się pytania testowe na egzamin. Swoją drogą, sformułowanie „studia zaoczne na uniwersytecie zaangażowanym" brzmi jak oksymoron.
Dialog z wykładu:
- Proszę zanotować definicję rodziny: „Rodzina jest to związek dwojga ludzi różnej płci i ich potomstwo".
- Mam pytanie: Kto jest autorem tej definicji?
- Tego nie musicie wiedzieć. Tego nie będzie na egzaminie.
Studenci płacą za dyplom z taką lekkością, z jaką płacą za nowy ciuch. Wykładowcy firmują swoimi nazwiskami studia i sprzedają się za drugą pensję. Dla uczelni państwowych studia zaoczne są źródłem dochodu i jako takie dają im możliwość rozwoju. Między innymi dzięki temu mogą piąć się po szczeblach wszelakich rankingów i potem oświadczać studentom zaocznym, że kończą oni jedną z najlepszych uczelni w tym kraju. Co z tego, że w najgorszy z możliwych sposobów.
Studia zaoczne stają się podróbką markowych produktów. Szkoda, że nie tanią. Nie jest to podróbka wykonana gdzieś pokątnie. To falsyfikat, do którego metkę doszywają te same ręce, co do oryginału. Ręcznie wykonywane produkty przestają być konkurencyjne, „bazarowa tandeta" zalewa rynek, ubrania są gorsze, rowery są gorsze, więc dlaczego uniwersytet nie ma prawa się pogorszyć... Jakość idzie w ilość, z taśmy produkcyjnej zjeżdża więcej i więcej magistrów. Nie ma czasu na ręczne doszywanie do każdej sukienki misternych hafcików i nie ma czasu na kształcenie na studiach zaocznych ludzi myślących niezależnie.
Agnieszka Wiśniewska
Artykuł ukazał się na portalu "Krytyki Politycznej"